Ów
mężczyzna, pijany w sztok, nie od razu dostrzegł moją obecność,
tak przecież użyteczną. Trzymałam go za rękę, która
owinęłam sobie wokół szyi i, pijana na swój sposób,
dotykałam sobą jego ciała od ramion do kolan, które
niebezpiecznie się uginały. Wydawało mi się, że i ja upadnę pod
tym chwiejnym brzemieniem.
Dotarliśmy
jednak, obchodząc czarny domek, do zakątka portu wyludnionego o tej
porze, lecz niemile oświetlonego. Czego ja właściwie pragnęłam?
Nie mam pojęcia i nie byłam zresztą ciekawa - gdy wtem, o zgrozo,
mój towarzysz, odwrócił się ode mnie, jakby chciał
wymiotować. Odskoczyłam zawstydzona i otrzeźwiwszy natychmiast
spostrzegłam, jak dysząc opiera się o ścianę. Macał mur rękami
szukając oparcia, którego mu nagle zabrakło; w przypływie
litości chwyciłam go za rękę i poprowadziłam o kilka metrów
dalej. Był jeszcze młodszy niż myślałam. Jego profil zachował
coś dziecinnego, co mnie wzruszyło. Zwróciwszy się trochę
ku mnie, wybełkotał pytając, kim jestem i co tutaj robię. Parę
znanych mi słów szwedzkich przyszło mi z pomocą. (...)
Bezwiednie
pożerałam go oczami. Wyrzekł wtedy słowa, których nigdy
nie miałam zapomnieć, streszczały bowiem część mojego życia ze
wszystkimi cierpieniami.
Froken,
dlaczego pani patrzy na mnie jak dziecko na choinkę w Boże
Narodzenie?
Siedząc
przy długim stole, rysowałam grzecznie twarz dziewczynki grającej
z chłopczykiem w krokieta w ogrodzie, który
miałam jeszcze zapełnić
ostróżkami, łubinem i lewkoniami - i wszystko oddać o
siódmej. Z zajadłością rysowałam jej usta, domagające się
ukąszeń i które uczynią ją ofiarą w jakimś zagajniku! Również i kwiaty tłoczące się pod murem ogrodu rosły na ziemi użyźnionej zadawnionymi urazami.. Te dzieci swawoliły w ogrodzie
gniewu.. Gniew przebijał ze wszystkich rysunków, zatruwał
powietrze, ziemię, wodę, ale nikt nie dostrzegał tego; przeciwnie
moja klientela lubiła ten styl, pragnęła scen wypełnionych
uśmiechem, bujną roślinnością, krajobrazami ze snu a jednak
realistycznymi. Dawałam jej to wszystko, a nawet więcej niż się
domagała.
Wyobrażałam
sobie, co mogłoby się wydarzyć, gdybym okazała się zręczniejsza,
ale straciłam głowę dla tego mężczyzny, choć nic nie
pokazywałam po sobie. A nie tak trudno uwieść albo uwieść na
nowo mężczyznę... Ten był najbardziej zmysłowy z tych, których
znałam. W całej armii niemieckiej nie znalazłby się
namiętniejszy.. Trzeba mi było udawać wesołość a nie powagę
równą jego powadze. kiedyś lubił jak się śmiałam. Trzeba
było się śmiać. Teraz nie pozostawało mi nic innego jak wzdychać
z żalu. "Idiotka!" - powiedziałam na głos - "Idiotka!"
Poznałam dziesiątki młodych oficerów a nie potrafiłam
wymóc pocałunku od człowieka, który nauczył mnie
miłości.
Sama.
Nigdy jeszcze samotność nie ciążyła mi okrutniej. Po raz
pierwszy od czterech lat ktoś wszedł w moją samotność i opuścił
ją - mężczyzna. Nie brałam w rachubę krótkiej przygody z
Emilem. Ten przyniósł mi tylko wśród olśnienia
zmysłów radość wyłącznie fizyczną. Nie liczyłam też
przypadkowych spotkań nieskończenie mniej świetnych i o których
nie chciałam już więcej myśleć.. Roger to zupełnie co innego.
przechadzał się kiedyś, jak mu się podobało, w moim umyśle i
sercu, a tej nocy ożyło to wszystko w magicznym świetle wspomnień.
Po co
piszę o tym? Bo czuję się mniej osamotniona, kiedy piszę. Wydaje
mi się, że do kogoś mówię. Pisać - to mówić do
siebie, ale nie bardzo wiem, co chcę pisać.
Opowiedzieć własne
życie? Umierałabym ponownie.
(str.110)
Chciałam
rzucić się na łóżko; zdjęłam suknię, żeby jej nie
pognieść, gdyż przewidywałam, że krzycząc będę tarzać się
na posłaniu. To było śmieszne, ale tego ranka wszystko było
śmieszne.. Zobaczyłam w lustrze odbicie młodej kobiety, szczupłej
i pełnej wdzięku jeszcze - tak wdzięcznej jak pensjonarka. Miałam
dopiero dwadzieścia siedem lat i jakimś cudem po tym wszystkim,
czego doświadczyłam, ani jedna zmarszczka nie żłobiła mojej
twarzy. Próbowałam uśmiechnąć się, tak jak uśmiechamy
się do mężczyzny, ale uśmiech nie sięgał oczu. Myślałam o
Rogerze, o kolacjach w wiejskich oberżach i uśmiechnęłam się.
Daremnie. Radość i niepowtarzalna beztroska gdzieś przepadły.
Mój
pokój. Zbyt dobrze go znam, abym mogła powiedzieć jak on
wygląda. Nie umiałabym go opisać i nie miałabym zresztą ochoty.
Nie twierdzę, że za wiele tu wycierpiałam - to nazbyt romantyczne
sformułowanie - ale za bardzo się nudziłam. Z tego powodu
przywiązałam się do niego w osobliwy sposób. Byłoby mi
przykro zamienić go na inny - inny? inne więzienie? Ale to nie
więzieni. Mogę wyjść, kiedy mi się podoba, odejść, wrócić.
Nikt mnie nie pilnuje, ale tez i nikt mnie nie widzi. To tak jakbym
nie istniała. Miasto jest nawiedzane, ma swojego ducha i tym duchem
jestem właśnie ja. Śmieję się z tego sama do siebie. Listonosz
mnie nie widzi, rzeźnik mnie nie widzi, kobiety, mężczyźni, nikt.
Z dziećmi jest inaczej. Widzą mnie, kiwają do mnie rękami.
Podobno dzieci mają szczególny instynkt, ale zawsze znajdzie
się jakaś matka albo piastunka, aby pociągnąć dziecko za rękę,
kiedy się zbliżam, i matka albo piastunka mają zawsze ów
martwy wzrok, przeznaczony dla mnie od czterech lat, od decydującej
chwili, kiedy wszystkie dzwony rozdzwoniły się jednocześnie.
Żyję
w otoczeniu kobiet i mężczyzn, którzy nie wierzą, gdyż
nigdy nie umieli się zastanowić. Pan jest z tych, którzy
myślą i którzy jednak dochodzą do tego samego wniosku, że
niebo jest puste. Pan jest szalony! (...) Nie cierpię pana, ale i
kocham (...) Nie chciałam pana pokochać. Nie mamy wyboru.
(str.
101)
Jeśli
chcesz, pójdę się przejść z godzinę po lesie a
tymczasem poszłabyś... do kościoła. (...) Nie - powiedziała z
prostotą - To skończone. Już Cię więcej nie opuszczę.
Zajęty
zbieraniem ostatnich okruchów szkła, klęczałem przed nią i
podniósłszy wzrok
zobaczyłem, że jej czarne oczy płonęły,
jakby spoglądała w Piekło. Oparła głowę na dłoni i wydała się
piękna osobliwa uroda, nie mającą żadnego związku z urokiem,
który rozjaśniał ją w beztroskich chwilach. To nie dziecko
na mnie patrzyło, ale kobieta onieśmielająca swoją szlachetnością
i surowością, mimo to jednak uległem znów porywowi litości
wobec tej istoty, która traciła swoją młodość w
ciemnościach przesądu. Jakiś głos wołał we mnie:
"Ocal ją
od pomyłek! Wydrzyj ją zbytecznemu dramatowi wiary.. Masz
światło. Obdarz ją nim".
Te
minuty uczyniły mnie innym człowiekiem. Nie chciałem zapalić
światła, bo nie chciałem widzieć, przede wszystkim nie chciałem
siebie widzieć: tyle razy jęczałem z rozkoszy, a teraz jęczałem
z nieopisanego przerażenia. Trwoga zwaliła się na mnie jak fala
morska. Żałowałem, że nie położyłem kresu moim dniom, ale
kiedy minął kwadrans, zdołałem się otrząsnąć i wstałem z
łóżka, żeby odetchnąć na tarasie. Ręce drżały mi
jeszcze, kiedy wsparłem się o poręcz. Siły wracały jednak a wraz
z nimi zdolność rozumowania. W tej chwili nie groziło mi żadne
niebezpieczeństwo. Pokój panował w Europie, nie oddano
jeszcze ani jednego strzału. Mogłem pojechać i wrócić -
dokądkolwiek bym zechciał... Świat pogrążony teraz w bezruchu,
dodał mi otuchy i spojrzałem nie tak już złowrogo na wieżę z
korkociągiem.
Możliwie
jak najdyskrytniej podążałem ku chrzcielnicy, zwabiony jej
wspaniałą koroną królewską ze złoconego drzewa, gdy nagle
zamarłem ze zdumienia. Parę osób przechodziło nieopodal
mnie kierując się ku wyjściu. Jedną z nich była Karin. Nie była
sama. Młodziutka blondynka, znacznie od niej ładniejsza, coś
mówiła do niej po cichu. (...) Na zatroskanej zazwyczaj lub
drwiącej twarzy malowała się powaga, jakiej nigdy jeszcze u niej
nie dostrzegłem, jakaś spokojna radość, która czyniła z
Karin nieznajomą. (...) Ta sama Karin, którą widziałem w
Tivoli wpatrzoną w twarz młodego oficera, przychodziła tutaj się
modlić. Mniejsza o Tivoli, bo całe miasto tam bywało, ale obecność
tej dziewczyny w ogrodzie tajemnych rozkoszy trudniej byłoby
wyjaśnić - jeśli rzeczywiście tam ją widziałem. Słowo
"obłudnica" pojawiło mi się na ustach, ale szybko je
powściągnąłem. To promienne oblicze, które widziałem
przed chwilą, nie mogło być twarzą obłudnicy. Było w nim coś
takiego, co wymykało się zwykłemu rozumowaniu na temat ludzkiej
szczerości, była w tym, jakaś tajemna sprzeczność, do której
klucza nie miałem.
Chociaż
godzina była raczej nocna niż poranna, przygotowałem sobie kąpiel
i zanurzyłem się w ciepłej wodzie, jakbym chciał zmyć z ciała
wszystkie pieszczoty, które, które otrzymało.
Szorowałem każdy cal skóry, od stóp do głów.
Mściwą ręką rozpościerałem biała pianę na całym ciele,
twarzy i włosach. W tym szale oczyszczenia, którego sens miał
mi się pojawić później, zużyłbym chętniej trzy mydła.
Unikałem
prostytucji nie z obawy przed chorobą zawsze możliwą, ale nie
chcąc uciekać się do ułatwień według mnie niegodnych mężczyzny,
który nie przestał się jeszcze podobać. Te kobiety brukały
mnie w moich oczach, postarzały, napawały wstydem. Strona moralna -
czy potrzebuję to podkreślać? - nie miała najmniejszego znaczenia
w tej historii. W moich oczach dziewczyna uliczna warta była więcej
od niejednej osoby, rzekomo godnej szacunku, ale za mało miałem
przenikliwości i odwagi, aby wyznać samemu sobie, że prostytucja
pociągała mnie z taką samą mocą, jak przepaść przyciąga
człowieka skłonnego do zawrotów głowy. Zrozumiałem to
znacznie później.
Wróciwszy
po dwóch godzinach do mojego pokoju, rzuciłem się na łóżko,
ukrywając głowę w poduszce. Wydawało mi się, że czuję jeszcze
w rękach i na całej skórze zapach przepysznego ciała, które
nasyciło moją żarłoczność. W wyobraźni widziałem wszystko
ponownie. Nie było to wspomnienie lecz halucynacja. Znajdowałem się
znów w pokoju ponuro oświetlonym jedną żarówką
zawieszoną nad łóżkiem. Koloru mokiety wytartej aż do
osnowy niepodobna było ustalić, a na oknach wisiały aksamitne
fioletowe zasłony w żółtawe pasy. Była i ... Była też i
plugawa miednica a wyszczerbiony dzbanek na wodę stał na stole ze
zwykłych desek, na ścianie zaś, po lewej stronie drzwi, o zgrozo,
wisiała spora rycina przedstawiająca nie mam pojęcia jaką scenę
religijną. Na miejscu nie zauważyłem tych szczegółów,
nie odrywając oczu od gładkiego, bursztynowego ciała w ostrym
świetle żarówki. Potem... Potem, jak mi się to - rzecz nie
dająca się wytłumaczyć - przytrafiało za każdym razem, życzyłbym
sobie, żeby podłoga rozwarła się i pochłonęła moją partnerkę.
Jak powoli się ubierała! Dwoma dłońmi o rozwartych szeroko
palcach pokazywała mi, ile potrzebuje koron, jakbyśmy nie ustalili
ceny wcześniej, nad kanałem.
Zobaczyłem, jak szybko szła pod drzewami, i w tej właśnie chwili, z powodów, których nie mogłem zrazu pochwycić, zacząłem jej gwałtownie pożądać. Może to jej krok tak z natury wdzięczny?A poza tym tyle razy mówiłem jej o swojej miłości. Stało się to naraz prawdą i żądza nadeszła, jak powinienem był się spodziewać. Trzeba było dodać, że od paru dni byłem całkowicie pozbawiony uciech fizycznych.
W pierwszym odruchu chciałem dogonić Karin samochodem, ale byłaby to jeszcze jedna niezręczność. Każda dziewczyna, na którą za bardzo się nastaje, będzie się tym uparciej wzbraniać. Z ciężkim sercem zatrzymałem samochód przed domem i wszedłem do mojego pokoju.
Nagły ból głowy ścisnął mi skronie. Nie zapaliwszy światła wyszedłem odetchnąć na tarasie, nad którym górowała cała masa spiralnej wieży kościoła, odcinająca się od jasnego jeszcze nieba. U moich stóp latarnie oświetlały chodniki opasujące malowane fasady - i przyglądałem się tym szczegółom, starając się nie myśleć o Karin. Postąpiłem jak głupiec. Trzeba było ją przed chwilą dogonić. Powinienem był wziąć ją siłą w ogrodzie otaczającym dom wystawiony na sprzedaż, gdzie byliśmy sami - ale nie pożądałem jej wtedy. A może tego właśnie pragnęła: żeby wziąć ją siłą? Cóż, odgadywałem wszystko z paroma godzinami opóźnienia.. Niepodobna było postępować niezręczniej ode mnie z dziewczętami, które pociągały mnie tak bardzo.
-
Karin! - zawołałem - Pani jest prawie... -
Prawie co? Prawie ładna? Nieprawdaż? Wyraziła
dokładnie moją myśl.-
Prawie niebezpieczna - powiedziałem biorąc ją za rękę. -
Niebezpieczna, bo bardzo ładna.(...) - A jeżeli kocham
panią? - Pan nie jest zakochany, wiedziałabym o tym, niech pan
to zrozumie. - To dlaczego pani widuje się ze mną? Niech mi pni
nie mówi, że dla doskonalenia znajomości języka. Mogłoby
to na mnie podziałać jak płachta na byka i może zbiłbym panią. -
Nie ośmieliłby się pan. Za bardzo lękałby się pan utracić mnie
na dobre, bo chce pan dołączyć mnie do kolekcji - posiąść
małą Dunkę, której jeszcze nikt nie miał. (...) Ja nie
mogę (....) obejść się bez pana. Ale to niezupełnie to samo.
(...) Kiedy mówiłam po duńsku w lesie przygód,
wypowiadałam to, czego nie należy nigdy wyjawiać. Jestem głodna i
mam pragnienie. Cierpię z głodu i pragnienia miłości. Jestem
zgubiona, Rogerze. Widzi pan, mówię to panu spokojnie i nie
mogłabym nikomu tego powiedzieć z wyjątkiem pana, gdyż pan
wyjedzie, a jeśli wojna wybuchnie, nie zobaczymy się nigdy więcej.
(...) Dlatego lepiej, żebyśmy się nie kochali.(...)Jest pani
dziewicą. (...) Jak pan to powiedział... Dziewicą... Ciało może
i tak, ale na tym koniec. Nie miał pan szczęścia trafić n to,
co pan nazywa dziewictwem. W Kopenhadze, w tysiąc dziewięćset
trzydziestym dziewiątym!
Drgnąłem i oprzytomniałem nagle.
Siedziałem przy kierownicy w samochodzie stojącym na brzegu
chodnika. Mój zegarek wskazywał za siedem ósmą.
Spałem trzy minuty zmordowany, wyczerpany nerwowo dniem pełnym
wyczekiwania, wyjść i powrotów, spałem i śniłem. Ulga,
jaką poczułem wydarła mi wytchnienie, ależ nie – rzężenie
człowieka wyrwanego ze strasznej rozpaczy. Nie wahając się,
przejechałem na drugą stronę, ustawiłem samochód nieopodal
restauracji i poszedłem tam szybko.
Jeden rzut oka wystarczył mi, żeby
upewnić się, że Ilsy jeszcze nie ma.. Cóż w tym
niezwykłego? Lokal był jeszcze prawie pusty i miałem kłopot z
wyborem stolików pokrytych pięknymi, białymi obrusami, nie
tak długimi jak we śnie. Sala także była mniejsza i nie tak
zdobna, okna węższe, sufit niższy i na razie przynajmniej nie
przygrywała żadna muzyka.(...)
Sala się napełniała. Kelnerzy
wnosili półmiski a maitre d'hotel sterował swoją ciężką
postacią to w tę, to w drugą stronę. Wokół niego wzbijał
się gwar słów, całkowicie niezrozumiałych dla mnie, ale w
tonie ogólnym przebijała wesołość i śmiech buchał tu i
ówdzie wśród brzęku sztućców. Wszyscy
biesiadnicy wydali mi się brzydcy z wyjątkiem jednej brzoskwiniowej
pani, która zresztą przestała na mnie spoglądać. Czekałem.
Należało być cierpliwym, ale odnosiłem przykre wrażenie, że
uśmiechano się dyskretnie na widok mojego pustego talerza, gdyż
odgadywano, iż moja piękna każe mi tęsknić. Tęsknić? To za
mocne słowo. Nie tęskni się za kobietą, która sprzedaje
swoje wdzięki a jednak...
Zegar na Ratuszu wydzwonił
niedyskretnie ósmą trzydzieści. Kiedy Ilsa usiądzie
naprzeciw mnie, powiem jej po francusku, co o niej myślę, powiem
jej to z uśmiechem.. Będę trywialny, a nawet oklnę ją ordynarnie
i zmieszam z błotem – w naszym pięknym języku, którego na
pewno nie rozumie. Nie bez pewnej przyjemności układałem tę
mściwą mówkę, skracało mi to czas. Mimo wszystko pot
zrosił mi czoło, kiedy zegar znów zadzwonił, gdyż zacząłem
pojmować....(....)
- Ilsa nie przyjdzie – powiedziała
panna Ott -to niemal pewne. (...) Ilsa ubierała się przed chwilką, aby
spotkać się z panem. Muszę panu powiedzieć, że Mr Gore jest
zawsze dla niej szczodry. Taki to rys charakteru. Zależało jej na
tym spotkaniu, no i ubierała się. Byłam tam. (...) U Ilsy. Otóż
Mr Gore przyszedł znienacka. Kaprys, rozumie pan. Trzeba było
otworzyć, bo przecież to Mr Gore. Wykrzykiwał pod drzwiami swoje
nazwisko. Kiedy zobaczył ją w tym ślicznym szlafroczku.... Jak
określić kolor... (...) Ma! - wykrzyknęła – Takiego samego
koloru jak suknia tej pani, która siedzi za panem.
- Brzoskwiniowy – powiedziałem
nie odwracając się.
- Tak ale delikatniejszy. (...)
Kiedy Mr Gore zobaczył Ilsę w tym ładnym szlafroczku, strzelił
mu do głowy kaprys. Skończyło się to zapewne już o tej porze.
Będzie pan miał Ilsę nieco później, mogę się założyć.
- Już nigdy nie zobaczę tej zdziry, słyszy mnie pani?
- Zdziry? Co to znaczy zdzira? Ach, zrozumiałam. Pan jest interesujący! (...) Nie należy osądzać Mr Gore'a - prawiła zniżając głos i robiąc poważną minę - "Nie sądźcie..." A więc nie należy osądzać Mr Gore'a. Mr Gore jest bogaty. Miliony koron. Zgoda. Jeszcze raz zgoda. Nic mi do tego. "Czemu widzisz drzazgę w oku brata swego..." Pan też, prawda?
Ten krótki dyskurs wydawał mi się tak iestosowny, że nie powstrzymałem słów cisnących mi się na usta:
- Proszę pani, zbytecznie cytuje mi pani słowa, w które nie wierzę. Zwłaszcza tutaj. Rozmawia pani z ateuszem.(str. 72-77)
Pod moimi drzwiami, o radości, czekał na mnie list, wykaligrafowany pismem trochę dziecinnym: "Jeśli pan będzie miał miał czas jutro, w sobotę, moglibyśmy zwiedzić okolice starego miasta. Pokazałabym panu dawną posiadłość moich rodziców. Już dobrze nie pamiętam, co mówiłam panu wczoraj w lesie przygód, ale niech pan zapomni o wszystkim - o wszystkim z wyjątkiem Karin."
Ostatnie słowa wzruszyły mnie jakoś śmiesznie, przyznam się, nagłym ruchem przytuliłem wargi do miejsca, gdzie był podpis - on przynajmniej nie stawiał mi oporu.. Krew nabiegła mi do twarzy. Czyż to nie oczywiste, że Karin mnie kocha? Na pewno przyszła tu w porze obiadu, by wsunąć liścik pod drzwi. Gdybym był w domu, otworzyłbym nagle, chwycił śniadą rękę i przemocą wciągnął zdobycz do pokoju.... Minęło pięć minut sentymentalnej maligny. Mówiłem sam do siebie, rzuciłem się na łóżko i z głową w poduszce przyzywałem Karin z czułością, pasją - jak to się dzieje w książkach. Brakowało tylko łez, których nie mogłem wydusić.
Mimo wszystko ironia sytuacji była dla mnie jasna. Może nawet kochałem Karin, ale byłem umówiony z Ilsą, drugiej pożądałem, pierwszej nie. Podobne myśli nie opuszczały mnie do wieczora. Przed wpół do ósmej
zostawiłem samochód przed restauracją Wivex, po drugiej stronie bulwaru.
Działając podstępnie włożyłem dość duże, ciemne okulary i kapelusz z dużym rondem - jakie się wówczas nosiło - co zmieniało mnie nie do poznania. Mogłem w ten sposób wypatrywać nadejścia Ilsy tak, by nie domyśliła się nawet. Dość osobliwe jak na Dunkę była punktualna, ale zrozumiałem natychmiast, że nie przez grzeczność wobec mnie, ale przez ślepe posłuszeństwo rozkazom Mr Gore'a. Pożyczał mi niewolnicę.
Ilsa miała typową dla niewolnicy wyniosłość, arogancję i wzgardliwe spojrzenie, które nie zatrzymuje się na nikim, z wyjątkiem pana, i z wielką elegancją przechodziła na drugą stronę bulwaru, kiedy zegar ratuszowy wydzwaniał ósmą. Wpatrywałem się w nią jak szaleniec. Każdy krok był aluzją do wspaniałości jej ciała w lekkiej jedwabnej sukni. Wydawało mi się dziwne, że nikt jej nie dostrzegał, że nikt nie szedł za nią, i drżałem, że ta pokusa ogarnie wreszcie kogoś - ale tej nocy ona była dla mnie. "Jesteś moja - szepnąłem - cała jesteś moja". Aby przedłużyć ten upajający moment i podniecić rozkosznie żądzę, nie ruszałem się z auta i patrzyłem, jak dziewczyna wchodzi do restauracji, obraca głowę to w prawo, to w lewo i wreszcie siada przy stoliku, nieco na uboczu, by na mnie czekać. Ta, z którą spotkania nie sposób było odmówić, czekała na mnie, zdziwiona może, iż mnie nie ma dotąd, gdyż na błękitnym niebie wskazówki wielkiego zegara wskazywały ósmą pięć.
Moje spóźnienie pewnie uraziło Ilsę. Myśl ta bawiła mnie. Wykrwawiałem trochę jej dumę. Nudziła się najwyraźniej (wszystko to widziałem z mojej kryjówki). Rozglądała się jak przed chwilą, to w lewo, to w prawo. Śmiałem się do siebie nie ukrywając się bynajmniej, przy czym zdjęty nerwowym głodem na myśl o tej zdobyczy, którą mi ofiarowywano, zapuściłem motor.
Zatrzymały mnie niemal zaraz czerwone światła i musiałem przepuścić długi łańcuch tramwai, sporo samochodów, które, jak mi się wydawało, drwiły z mojego pośpiechu.
W końcu droga była wolna, pomknąłem naprzód i ustawiłem samochód przed restauracją, ku której pobiegłem zwolniwszy kroku zaledwie na parę metrów przed drzwiami - żeby wejść jak najspokojniej w świecie.
Zatrzymawszy się w progu, osłupiałem. Starszy pan w eleganckim granatowym garniturze siedział przy stoliku Ilsy, przy moim stoliku, prowadząc z nią ożywioną rozmowę, jakby znali się dobrze, lecz nie widzieli od dawna. Najbardziej uraziła mnie rozradowana mina Ilsy, uśmiechającej się raz po raz i bardzo, jak się wydawało, kontentej.
Posuwałem się naprzód jak w koszmarze sennym z trzydziestokilowymi odważnikami u nóg. Sala była długa i szeroka, przecinały ją wysokie okna, przysłonięte udrapowanymi, muślinowymi firankami. Gęsto rozsiane lampki rzucały przyćmione światło spod różowych, jedwabnych abażurów. Stoliki rozstawiane rzadko niknęły pod białymi obrusami, których fałdy załamywały się na czerwonym, grubym dywanie. Muzyka pełna dyskrecji rozbrzmiewała spoza gęstej, dostępnej grupy plam. Znalazłszy się w najelegantszej z tutejszych restauracji nie tylko zapadłem jakby w koszmar, ale sam byłem koszmarem w oczach bogaczy zaludniających ulubiony lokal. W istocie wszystko nakazywało mi jak największą skromność. Szedłem jednak ku "mojemu" stolikowi, nie spuszczając go z oka i wkrótce znalazłem się tak blisko, że Ilsa i jej towarzysz zwrócili ku mnie pytające spojrzenia.
Przyglądała mi się w milczeniu i uniosła brwi. Czy mnie choć poznała? Pochyliłem się ku niej.
- Please - powiedział stanowczym tonem pan w granatowym ubraniu.
- Mr Gore - powtórzyłem.
- Yes, Mr Gore - rzekł nieznajomy.
I wskazał na siebie palcem, aby mi wyjaśnić, że jest tutaj dzięki uprzejmości Mr Gore'a. To kłamstwo zbiło mnie z tropu. W głowie mi się mąciło. Oddaliłem się w rytmie menueta Boccheriniego, którego nie cierpię, i czułem się tak, jakby muzyka ta odprowadziła mnie do drzwi z drwiącą kurtuazją.
Pożądałem
Ilsy. I oto będę miał Ilsę. Przyszedł mi znów obraz
szklanki, z której pili inni. Choćby nawet setki nieznajomych
mężczyzn piły z tej szklanki, było mi to obojętne. Najtrudniej
było pogodzić się z tym, że tam, gdzie spoczną moje wargi,
plugawe usta Mr Gore'a długo zapewne gościły. A co do tej wizyty.
Można się wyrzygać.
Usiłowałem
zapomnieć o czarodziejskich dziewczętach od Cooka, zwłaszcza o tej
drugiej, która mówiła po francusku. Starałem się też
usilnie wymazać z pamięci twarz i postać Ilsy - mówiąc
"postać" dokonałem chwalebnego wysiłku, by zostać
poprawnym. Co do Karin - przede wszystkim o niej usiłowałem nie
myśleć. Czymże zresztą była biedna Karin wobec tych bogiń? Ale
w istocie mimo woli o niej myślałem najwięcej i napawało mnie to
lękiem.. Potrzask zamknął się. Zamknął się na dobre..
Litowałem się nad Karin. Od tego się wszystko zaczęło. Nie
powinniśmy litować się bez zastanowienia.
Ogarnęła
mnie niewysłowiona rozpacz. Wydałem się sobie zwierzyną z łapą
uwięzioną w potrzasku. Nic by się nie zmieniło, gdybym opuścił ten
dom i wyszedł na ulicę. Śmierć mnie otaczała. Życie było
potrzaskiem. W samym środku życia tkwił ten bezlitosny mechanizm,
którego nic nie mogło zniszczyć. Trzeba umrzeć. Wojna
wybuchnie lada moment. Ogarnięty paniką szukałem jakiegoś
schronienia. Trunki i narkotyki nie miały żadnej władzy nad moim
umysłem. Strach unicestwiał się tylko w erotyzmie, ale nasycenie
następowało szybko i trwoga odradzała się w samotności, w jaką
się zaraz zagłębiałem: ochłonąwszy czułem się sam, jeśli
nawet kobieta pozostawała ze mną. Sądzę, że, gdyby w tym pokoju
było okno, skoczyłbym w próżnię mimo grozy, jaką we mnie
budziła podobna śmierć.
Szedłem
teraz cichą ulicą, przy której stały stare domy, i okna bez
okiennic spoglądały na mnie w ciszy nocnej. wydawały się tak
baczne, jakby rzeczywiście niewidzialni mieszkańcy obserwowali mnie i podchodzili do okien słysząc moje kroki. Na koniec znalazłem się
na okrągłym placu oświetlonymi latarniami, ukrytymi w gąszczu
drzew; światła przesłonięte liśćmi wyglądały jak chińskie
lampiony. Podaję owe szczegóły, gdyż w tym banalnie
przyjemnym otoczeniu zdarzyło się coś, co omal nie zmieniło biegu
mojego życia: miałem wrażenie, że drzwiczki jakiejś klatki
zatrzasnęły się przede mną. Zbyteczne było już ukrywać przed
sobą, że lada chwila zadurzę się w Karin.
Wszystko
ostrzegało mnie, że w tym moje nieszczęście. Wiedziałem: i cóż
z tego, że jestem młody. Gdybym mógł wybierać ani
spojrzałbym na nią, ale bywa, że zadurzamy się z przyczyn tak
sekretnych, iż się nam wymykają. U źródła mojej miłości
istniało najbardziej niebezpieczne z uczuć, przeradzające się
niekiedy w namiętność: litość, litość, która
niepostrzeżenie przeistoczyła się w czułość wraz ze wszystkimi
rozszalałymi żądaniami serca.
Cichy
szmer małej kaskady zawiódł mnie w rejony najbardziej według
mnie obfitujące w zwierzynę; istotnie, po chwili niemal ocierałem
się o pary milczące zajęte sobą. Najbardziej uderzała mnie
panująca tu cisza. Gdyby nie miarowy chrzęst butów na żwirze
- inni bowiem szukali tutaj tego samego co ja - mógłbym
sądzić, że jestem sam w tym ludnym ogrodzie. Oczywista nikt nie
zbliżał się do latarń. Nie widziałem prawie nic, niekiedy
mignęła biel odzieży i niekiedy - odnotowuję ten szczegół
z podziwem - jasne złoto włosów.
Dziś obchodzimy trzecią rocznicę katastrofy smoleńskiej.
W trakcie podróży na uroczystości upamiętniające ofiary 1940 roku (w zbrodni tej w Katyniu zginęło 21
768 Polaków w czym ponad 10 000 oficerów i policji) 10 kwietnia 2010 roku o godzinie 8:41 zginęło 96 osób odpowiedzialnych w Rządzie Polskim, a pośród nich Prezydent Rzeczypospolitej Polski, Lech Kaczyński wraz z żoną, Marią Heleną Kaczyńską.
Odpowiedzialnymi za katastrofę czyni się warunki pogodowe oraz złe warunki do lądowania, jakkolwiek do tej pory nie ma pewności co do prawdziwych okoliczności katastrofy. Niebawem zamieszczone zostaną szczegóły tego zdarzenia.
Doznałem
ulgi i zarazem rozczarowania, poczułem się też upokorzony,
zawstydzony i zepchnięty znowu w samotność. Ale pora, żebym
opowiedział o sobie. Mój pobyt w Kopenhadze miał się
skończyć w sierpniu, a teraz była połowa czerwca. Wybór
tego miejsca dla spędzenia wakacji, tłumaczył się przynajmniej
częściowa moimi ciągotami fizycznymi. Rodzice w świętej
naiwności właściwej wszystkim rodzicom wyobrażali sobie, że
wykorzystując wolny czas, przedsięwziąłem podróż naukową,
i studiowałem rzeczywiście, ale nie to, czego się spodziewali.
Uważali, że jestem poważnym chłopcem. I byłem nim, jak często
przytrafia się to ludziom goniącym za uciechami.
Miałem
dwadzieścia cztery lata i nie będąc bogatym rozporządzałem
takimi sumami, jakich potrzebowałem. Brakowało mi tylko znajomości
duńskiego - myślałem - aby najpiękniejsze miłostki świata stały
się moim udziałem. Niestety nie posiadałem zdolności do języków
i rola niemowy stała się dla mnie nieznośna w chwilach, kiedy cała
sprawa sprowadzała się do umiejętności nakłonienia lub umówienia
się na randkę. Moim głównym atutem, mówię to bez
fałszywej skromności, były hebanowe, gęste, wijące się włosy i
szczególny kolor oczu, szary, przechodzący czasem w fiołkowy.
Byłem jakby w sytuacji blondyna w kraju, gdzie wszyscy są
ciemnowłosi.
Ogłaszam konkurs
na pracę plastyczną, literacką, filmową bądź muzyczną o tematyce „Julian
Green: Inny. Portret emocjonalny”.
Julian Green (1900-1998)
był francuskim pisarzem XX wieku. Syn amerykańskich emigrantów,
wnuk walczących w obronie godności Południa w Wojnie Secesyjnej
Stanów Zjednoczonych, w którego żyłach płynęła
krew wielu narodów, Julian nie był u siebie w wieku XX.
Prekursor nurtu realizmu magicznego w literaturze, autor ponad
pięćdziesięciu utworów – powieści, dramatów,
esejów, w czym około dwudziestu przetłumaczonych na język
polski, wielbiciel podróży, sztuki i języków obcych
wybrał na swoją ojczyznę język francuski. Był członkiem
Akademii Francuskiej. Jego publikowane dzienniki są najdłuższymi
dziennikami w Europie, natomiast powieści i dramaty to nieświadome
dla pisarza przedłużenie dzienników; uzupełnienie ich o to
co niewypowiedziane. Julian Green został odznaczony wieloma nagrodami: Le Prix Prince-Pierre-de-Monaco w 1951 roku (nagroda przyznawana pisarzom francuskojęzycznym za całokształt twórczości), Grand Prix National des Lettres w 1966, Grand Proix de Litterature z rąk Akademii Francuskiej 1970 roku. Jeszcze w trakcie życia pisarza, pisano o nim i
jego twórczości prace naukowe a po śmierci otwarto
Międzynarodowe Stowarzyszenie Badań Greenowskich (SIEG), http://juliengreen.paris-sorbonne.fr/, które co roku gromadzi pasjonatów jego twórczości. Towarzystwo to wydaje również czasopismo w całości mu poświęcone.
W 15 rocznicę śmierci Juliana Greena, zapraszam wszystkich do uczczenia tej wielkiej osobowości poprzez udział w konkursie.
„Inny” to powieść
nasycona emocjami i przeżyciami. Na pierwszy rzut oka kryminał,
romans, historia wojenna... Ale przede wszystkim to powieść
emocji... Czytając ma się wrażenie, że czarne litery na kartce
same przeistaczają się w obrazy i sceny filmowe a wyobraźnia
podpowiada nam ich rozwinięcie...
Zachęcam do przeczytania całości. Mając jednak wątpliwości co do dostępności
tej książki na rynku polskim, w kolejnych odsłonach tego bloga
będę umieszczała jej fragmenty tak, by każdy miał możliwość
zasmakowania w tej przepięknej twórczości oraz wzięcia
udziału w konkursie.
Prace nadesłane na
konkurs muszą przedstawiać pewną scenę, emocję opisywaną przez
pisarza w „Innym”. Prace mogą mieć charakter wiersza,
opowiadania, eseju, obrazu, grafiki, fotografii, rzeźby, innej formy plastycznej, sketchu, filmu, kompozycji
muzycznej lub piosenki. Obowiązkowo muszą być opatrzone cytatem,
do którego bezpośrednio się odnoszą.
Uczestnicy konkursu
otrzymają nagrody niespodzianki w podziękowaniu za udział,
najlepsze zaś prace zostaną opublikowane w drugim numerze
czasopisma „Dedal i Ikar” w listopadzie tego roku. Poza tym każda nadesłana praca zostanie umieszczona na stronie www.dedaliikar.comw zakładce Czytelnia.
Konkurs „Julian Green.
Inny. Portret emocjonalny” jest skierowany do amatorów,
debiutantów jak również do znanych i rozpoznawalnych
artystów.
Proszę o nadsyłanie
prac do 30 czerwca 2013 roku na adres: kontakt@dedaliikar.com
- "Z ruchu i z ciszy. To nie jest coś, co jest poza moim życiem. Jest ono równie głęboko częścią mojego życia jak aktorstwo, jest autentycznym pragnieniem ruchu. Jedyna różnica to to, że malarstwo jest samotne; być aktorką oznacza być współtwórcą. Nawet jeśli posiadanie kogoś obok jest bardzo silne, malarstwo jest dla mnie ucieczką w samotność, jest mi ono coraz bardziej niezbędne. Jest schronieniem i zaworem bezpieczeństwa. Kiedy zaczynałam w kinie 20 lat temu, moje pragnienie bycia wśród ludzi było silniejsze; dziś to fakt samotności umacnia mnie. Film jest wspólną dumą, związek z malarstwem jest bardzo intymny".
Fragment rozmowy z "Libération", 5 października 2005 r.
Julia Helena Młynarczyk w sztuce "Chata za wsią" w częstochowskim teatrze
Juliette Binoche, aktorka wielkiego formatu, zdobywczyni Oskara za rolę w "Angielskim Pacjencie" w 1996 roku i za tę samą rolę BAFTA w roku następnym, zdobywczyni Cezara dla najlepszej aktorki w "Trzy kolory. Niebieski" w 1994 roku jest wnuczką aktorki częstochowskiego teatru, Julii Heleny Młynarczyk. Debiutowała w 1984 roku w produkcji "Las Nanas" u Jean'a Luca Godarda. Zagrała w ponad pięćdziesięciu filmach i jest jedną z nielicznych aktorek, która ma możliwość przebierania w proponowanych jej rolach.
Jej drugą życiową pasją jest malarstwo, które ja osobiście bardzo podziwiam, a które odkryłam w 2006 roku. Wystawa miejąca miejsce w Muzeum częstochowskim, towarzyszyła warsztatom, które prowadziła matka Juliette, francuska reżyserka, Monika Stalens w jednym z częstochowskich liceów.
Przed chwilą przyglądałem się odblaskowi, jaki butelka z fioletowego szkła rzucała na białą serwetkę w moim pokoju. Była to tylko blada plama barwy wpadającej w lilaróż, ale wydawało mi się, że dostrzegam w niej piękno tak szczególne, iż mimo woli marzyłem o nim czas jakiś. Zwykły kolor rzucony na kawałek białego płótna harmonizuje czasem z najtajniejszymi myślami serca.
(Julien Green, "Dziennik", 27 grudnia 1944)
"Trochę zaniepokojony w związku z moją powieścią. Bohaterowie podlegają dwudziestu przekształceniom, ale ciekaw jestem jak przekształci się autor, zanim napiszę słowo: "koniec" . Pytanie to zadaję sobie przy każdej z moich książek. Jest w tym niebezpieczeństwo, o którym, wydaje mi się, nie mówiono jeszcze nigdy. Pisząc książkę zbyt wolno, ryzykujemy, że zabraknie nam woli do jej zakończenia, ten bowiem, kto powinien ją ukończyć, jest kim innym niż ten, kto ją zaczynał."
Dziś czas na Natashę St Pier i jej najnowszy album. Osoby znające jej twórczość wiedzą dobrze, że ta 32-letnia mieszkanka Quebecu (w Kanadzie) ma na swoim koncie osiem płyt i 13 singli. Debiutowała w wieku 12 lat w konkursie Le Pouvouir de la Chanson (Siła Piosenki), gdzie zachwyciła się nią Celine Dion i producenci Michel Lacroix i Regean. W 2001 roku artystka wygrała Eurowizję piosenką "Je n'ai que mon ame". Reprezentowała wówczas Francję.
Znamy też jej duety z Pascalem Obispo, Garou, Patrick Bruel.
Obecnie Natasha jest jurorką w The Voice of Belgique. Jak sama twierdzi w wywiadach spotkania z młodymi piosenkarzami odnawiają w niej zamiłowanie do muzyki.
"Bonne Nouvelle" wnosi nową świeżość do twórczości piosenkarki. Ośmielę się stwierdzić, że z tym albumem oddala się ona od obranego wcześniej artystycznego nurtu.
W piosenkach znajdujących się na płycie "Bonne nouvelle" można odnaleźć słońce i uśmiech.
"Wysłuchałem z jak największą rozkoszą koncertu Brahmsa na skrzypce i wiolonczelę. Są tam fragmenty, na które to wszystko czym jesteśmy, ciało i dusza, odpowiada z pasją: tak! I nie potrafię wyrazić tego inaczej!"
Zastanawiam się niekiedy, co pomyśli o tym dzienniku mój czytelnik z roku 2000, jeśli taki się znajdzie. Bo piszę raczej dla niego a nie dla czytelników będących bliżej mnie. Chciałbym, żeby ów czytelnik, odległy jeszcze, zdołał sobie wytworzyć pogląd, czym był pisarz naszej epoki....
Julien Green, "Dzienniki" (28 grudnia 1944)
Dziś obchodzimy Prima Aprilis, święto, którego geneza jest szalenie niejasna, ale które znane jest niemal w każdym miejscu na globie... Zwany Poisson d'avil (we Francji), Pesce d'aprile (weWłoszech), Fool's Day (w Wielkiech Brytanii), zwyczaj ten sięga jeszcze czasów rzymskich.
Rzymianki natomiast obchodziły 1 kwietnia święto Venus Verticordia (Wenus Kierującej Sercami), która strzegła je przed występną miłością. Święto to upamiętniało 1 kwietnia 114 roku, kiedy to poświęcono bogini w darze świątynię jako odkupienie za utratę cnoty przez trzy dziewice westalskie. Kolejne rocznice tego wydarzenia połączone zostały z obchodami święta Fortuny Virilis, patronki szczęścia i pomyślności oraz Ceraliami, świętem obchodzonym na cześć bogini urodzaju i rolnictwa, Ceres. Legenda mówi, że Ceres została oszukana poszukując córki. Ceralia polegały na primaaprilisowym żartowaniu. W trakcie Weneralii, święta na cześć Wenus, bogini wiosny, roślinności i warzyw, mężczyźni przebierali się w kobiece szaty, odgrywano śmieszne scenki i zezwolone były liczne żarty.
Z czasem, Kościół katolicki przejął to święto przyjmując, że 1 kwietnia urodził się Judasz i dlatego 1 kwietnia to dzień obłudy i kłamstwa.
Inne hipotezy na temat tego święta donoszą, że geneza tego święta wywodzi się z 1564 roku, kiedy to Karol IX zreformował kalendarz przenosząc pierwszy dzień roku z 1 kwietnia na 1 stycznia. Zmiana ta wywołała szereg śmiesznych sytuacji.
Francuskie i włoskie nazewnictwo święta - kwietniowa ryba - sugeruje, że jest ono związane z astronomicznym wejściem słońca w znak ryby a więc również ze świętem rozpoczęcia wiosny.
We Włoszech i Francji zwyczajem jest przyklejać rybę na plecach znajomych i rodziny. W Szkocji poluje się na głupca, czyli osoby naiwnej, która nabierze się na zaserwowany dowcip.
Mieszkańcy Hiszpanii jako jedyni w Europie nie świętują 1 kwietnia pozwalają sobie na nasze primaaprilisowe żarty w Święto Niewiniątek, 28 grudnia.
Nic dodać nic ująć w tym roku pogoda włączyła się w tak długą tradycję primaaprilisową... Mamy już od tygodnia wiosnę i kilka centymetrów śniegu za oknem :).