Możliwie
jak najdyskrytniej podążałem ku chrzcielnicy, zwabiony jej
wspaniałą koroną królewską ze złoconego drzewa, gdy nagle
zamarłem ze zdumienia. Parę osób przechodziło nieopodal
mnie kierując się ku wyjściu. Jedną z nich była Karin. Nie była
sama. Młodziutka blondynka, znacznie od niej ładniejsza, coś
mówiła do niej po cichu. (...) Na zatroskanej zazwyczaj lub
drwiącej twarzy malowała się powaga, jakiej nigdy jeszcze u niej
nie dostrzegłem, jakaś spokojna radość, która czyniła z
Karin nieznajomą. (...) Ta sama Karin, którą widziałem w
Tivoli wpatrzoną w twarz młodego oficera, przychodziła tutaj się
modlić. Mniejsza o Tivoli, bo całe miasto tam bywało, ale obecność
tej dziewczyny w ogrodzie tajemnych rozkoszy trudniej byłoby
wyjaśnić - jeśli rzeczywiście tam ją widziałem. Słowo
"obłudnica" pojawiło mi się na ustach, ale szybko je
powściągnąłem. To promienne oblicze, które widziałem
przed chwilą, nie mogło być twarzą obłudnicy. Było w nim coś
takiego, co wymykało się zwykłemu rozumowaniu na temat ludzkiej
szczerości, była w tym, jakaś tajemna sprzeczność, do której
klucza nie miałem.
(str. 94)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz