14 kwietnia 2013

Julian Green: Inny - fragment 7

Pod moimi drzwiami, o radości, czekał na mnie list, wykaligrafowany pismem trochę dziecinnym: "Jeśli pan będzie miał miał czas jutro, w sobotę, moglibyśmy zwiedzić okolice starego miasta. Pokazałabym panu dawną posiadłość moich rodziców. Już dobrze nie pamiętam, co mówiłam panu wczoraj w lesie przygód, ale niech pan zapomni o wszystkim - o wszystkim z wyjątkiem Karin."

Ostatnie słowa wzruszyły mnie jakoś śmiesznie, przyznam się, nagłym ruchem przytuliłem wargi do miejsca, gdzie był podpis - on przynajmniej nie stawiał mi oporu.. Krew nabiegła mi do twarzy. Czyż to nie oczywiste, że Karin mnie kocha? Na pewno przyszła tu w porze obiadu, by wsunąć liścik pod drzwi. Gdybym był w domu, otworzyłbym nagle, chwycił śniadą rękę i przemocą wciągnął zdobycz do pokoju.... Minęło pięć minut sentymentalnej maligny. Mówiłem sam do siebie, rzuciłem się na łóżko i z głową w poduszce przyzywałem Karin z czułością, pasją - jak to się dzieje w książkach. Brakowało tylko łez, których nie mogłem wydusić.

Mimo wszystko ironia sytuacji była dla mnie jasna. Może nawet kochałem Karin, ale byłem umówiony z Ilsą, drugiej pożądałem, pierwszej nie. Podobne myśli nie opuszczały mnie do wieczora. Przed wpół do ósmej
zostawiłem samochód przed restauracją Wivex, po drugiej stronie bulwaru.

Działając podstępnie włożyłem dość duże, ciemne okulary i kapelusz z dużym rondem - jakie się wówczas nosiło - co zmieniało mnie nie do poznania. Mogłem w ten sposób wypatrywać nadejścia Ilsy tak, by nie domyśliła się nawet. Dość osobliwe jak na Dunkę była punktualna, ale zrozumiałem natychmiast, że nie przez grzeczność wobec mnie, ale przez ślepe posłuszeństwo rozkazom Mr Gore'a. Pożyczał mi niewolnicę.
Ilsa miała typową dla niewolnicy wyniosłość, arogancję i wzgardliwe spojrzenie, które nie zatrzymuje się na nikim, z wyjątkiem pana, i z wielką elegancją przechodziła na drugą stronę bulwaru, kiedy zegar ratuszowy wydzwaniał ósmą. Wpatrywałem się w nią jak szaleniec. Każdy krok był aluzją do wspaniałości jej ciała w lekkiej jedwabnej sukni. Wydawało mi się dziwne, że nikt jej nie dostrzegał, że nikt nie szedł za nią, i drżałem, że ta pokusa ogarnie wreszcie kogoś - ale tej nocy ona była dla mnie. "Jesteś moja - szepnąłem - cała jesteś moja". Aby przedłużyć ten upajający moment i podniecić rozkosznie żądzę, nie ruszałem się z auta i patrzyłem, jak dziewczyna wchodzi do restauracji, obraca głowę to w prawo, to w lewo i wreszcie siada przy stoliku, nieco na uboczu, by na mnie czekać. Ta, z którą spotkania nie sposób było odmówić, czekała na mnie, zdziwiona może, iż mnie nie ma dotąd, gdyż na błękitnym niebie wskazówki wielkiego zegara wskazywały ósmą pięć.

Moje spóźnienie pewnie uraziło Ilsę. Myśl ta bawiła mnie. Wykrwawiałem trochę jej dumę. Nudziła się najwyraźniej (wszystko to widziałem z mojej kryjówki). Rozglądała się jak przed chwilą, to w lewo, to w prawo. Śmiałem się do siebie nie ukrywając się bynajmniej, przy czym zdjęty nerwowym głodem na myśl o tej zdobyczy, którą mi ofiarowywano, zapuściłem motor.

Zatrzymały mnie niemal zaraz czerwone światła i musiałem przepuścić długi łańcuch tramwai, sporo samochodów, które, jak mi się wydawało, drwiły z mojego pośpiechu.

W końcu droga była wolna, pomknąłem naprzód i ustawiłem samochód przed restauracją, ku której pobiegłem zwolniwszy kroku zaledwie na parę metrów przed drzwiami - żeby wejść jak najspokojniej w świecie.

Zatrzymawszy się w progu, osłupiałem. Starszy pan w eleganckim granatowym garniturze siedział przy stoliku Ilsy, przy moim stoliku, prowadząc z nią ożywioną rozmowę, jakby znali się dobrze, lecz nie widzieli od dawna. Najbardziej uraziła mnie rozradowana mina Ilsy, uśmiechającej się raz po raz i bardzo, jak się wydawało, kontentej.

Posuwałem się naprzód jak w koszmarze sennym z trzydziestokilowymi odważnikami u nóg. Sala była długa i szeroka, przecinały ją wysokie okna, przysłonięte udrapowanymi, muślinowymi firankami. Gęsto rozsiane lampki rzucały przyćmione światło spod różowych, jedwabnych abażurów. Stoliki rozstawiane rzadko niknęły pod białymi obrusami, których fałdy załamywały się na czerwonym, grubym dywanie. Muzyka pełna dyskrecji rozbrzmiewała spoza gęstej, dostępnej grupy plam. Znalazłszy się w najelegantszej z tutejszych restauracji nie tylko zapadłem jakby w koszmar, ale sam byłem koszmarem w oczach bogaczy zaludniających ulubiony lokal. W istocie wszystko nakazywało mi jak największą skromność. Szedłem jednak ku "mojemu" stolikowi, nie spuszczając go z oka i wkrótce znalazłem się tak blisko, że Ilsa i jej towarzysz zwrócili ku mnie pytające spojrzenia.

- Ilso - powiedziałem zdławionym głosem - Mr Gore....

Przyglądała mi się w milczeniu i uniosła brwi. Czy mnie choć poznała? Pochyliłem się ku niej.

- Please - powiedział stanowczym tonem pan w granatowym ubraniu.

- Mr Gore - powtórzyłem.

- Yes, Mr Gore - rzekł nieznajomy.

I wskazał na siebie palcem, aby mi wyjaśnić, że jest tutaj dzięki uprzejmości Mr Gore'a. To kłamstwo zbiło mnie z tropu. W głowie mi się mąciło. Oddaliłem się w rytmie menueta Boccheriniego, którego nie cierpię, i  czułem się tak, jakby muzyka ta odprowadziła mnie do drzwi z drwiącą kurtuazją.