Pierwszy
raz w życiu smakowałam w osobliwej radości samooskarżenia, ażeby
uwolnić się od nieznośnego ciężaru. W ten sposób
zadawałam kłam całemu miastu, które obwiniało mnie tak
ciężko. Odzyskiwałam równowagę dzięki samemu faktowi
wyznań. Nie szczędziłam bynajmniej siebie, co się tyczyło mojej
rozwiązłości, nie zatajałam niczego używając słów
możliwie najprzyzwoitszych, ale niedwuznacznych. Pojawili się w
tych zdumionych ścianach butni nieprzyjacielscy oficerowie. Ilu ich
było? Naliczyłam trzy tuziny. Znów jeździłam po mieście
smukłymi bezczelnymi limuzynami prezentując się otwarcie oburzonym
przechodniom. Czy wiem, że źle postępowałam? Zadrżałam,
usłyszawszy to pytanie, jedyne, jakie mi zadał człowiek w czerni,
i nie odpowiedziałam. Prawdę mówiąc mogłam odpowiedzieć,
że tak.
Po
chwili milczenia odezwałam się znów, nieco ciszej. Jasność
uchodziła z wolna z nieba i widziałam już tylko zarys policzków
i szczęki tego człowieka, gdyż siedział plecami do okna. Jego
bezruch i skupienie w linii ramion, w całej jego postaci nasuwały
mi na myśl, że słucha mnie tak jak wysłuchuje się słów
umierającego. Szacunek dla moich zwierzeń i spowijający nas
półmrok dodawał mi odwagi, by mówić dalej. W biały
dzień milczałabym albo mówiła o czymś innym, ale już od
dłuższej chwili wydawało mi się, że zstępuję w łono
przystępnej nocy, gdzie oddychałam łatwiej. Wyznałam, że z
wyjątkiem mężczyzny, który mnie uwiódł, nikt w
ogóle nie zwracał na mnie uwagi i nagle nadeszła owa inwazja
młodych wilków, siejących spustoszenie w podbitym mieście.
Nie obawiałam się patrzeć im prosto w twarz. Oślepiła mnie ich
elegancja. Przede wszystkim rękawiczki...
(str. 205)